Teoretycznie został jeszcze tydzień lata. W praktyce mamy jesień, i to nie "złotą polską jesień" (mam wrażenie, że ta fraza powstała tylko na potrzeby reklamy PZU kilka lat temu - przyp. aut.), a zimną, burą jesień rodem z ... Polski. Dlatego zamiast siedzieć przed komputerem i rozwalać w Arma III piekę ciasteczka cynamonowe i, popijając kawę, czytam książki Austera.
Nie wiem do końca, z czego to wynika - równie dobrze mogłabym zawinąć się w kocyk i usiąść przed komputerem stacjonarnym. Ale sęk w tym, że nie chce mi się za bardzo grać, wolę spędzać czas na inne sposoby. A jeśli już gram, to niekoniecznie są to produkcje w dokładnym tego słowa znaczeniu.
Doskonałym przykładem jest właśnie Gone Home. To bardziej interaktywna opowieść niż gra komputerowa: nie będziemy tutaj walczyć ani uciekać, a jedynie wędrować po pustym domu, próbując dociec, co tak właściwie miało tutaj miejsce. Każda kolejna odpowiedź rodzi coraz więcej pytań, a chociaż nie spotkamy się z nikim twarzą w twarz, to poznamy bohaterów (de facto rodzinę bohaterki) lepiej niż przez poprzednie dwadzieścia lat życia.
Gone Home nie jest typową grą, ponieważ stanowi połączenie książki, filmu i gry komputerowej. Nie będę się tutaj rozwodzić nad fabułą - nie chcę psuć przyjemności odkrywania gry innym - ale pragnę zaznaczyć, że w Gone Home nie warto, a wręcz nie można się spieszyć. Chociaż możliwe jest przejście w jedno popołudnie - trzy, może cztery godziny - to naprawdę nie wolno się spieszyć, bo można wiele przegapić (i sporo na tym stracić).
Wspaniałym aspektem gry jest to, że niemal wszystko można wziąć do ręki i obejrzeć. Niektóre przedmioty po bliższym przyjrzeniu się ujawniają nowe, ważne dla historii elementy, inne po prostu odkładamy z powrotem. Może to drobnostka, ale uwielbiam, kiedy w grach otoczenie jest interaktywne, nie stanowi jedynie tła dla historii.
Kolejnym interesującym elementem Gone Home jest klimat. Trudno się choć odrobinę nie bać, gdy wchodzimy w trakcie burzy do starego domu, w którym światła migoczą, drzwi trzeszczą od przeciągów, a w wielu pomieszczeniach znajdujemy porzucone krucyfiksy... Chociaż czujemy, że nikt się nie rzuci na nas znienacka, to i tak utrzymanie lęku całkowicie w ryzach jest po prostu niemożliwe.
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy gracz będzie chciał spędzić kilka godzin nad historią, w której nie ma ani zombie, ani wojny, ani nawet upierdliwych sąsiadów z Kalashnikovami. Jeśli jednak ktoś chciałby spędzić wieczór nieco spokojniej, grzejąc się pod kocykiem i popijając gorącą herbatę, to Gone Home jest naprawdę dobrym wyborem.